3 / 2016 / vol. 5
Kosmetologia Estetyczna
277
artykuł
Kosmetologia Estetyczna
A
Z dezodorantami bywało różnie, choć wkiosku Ruchumożna
było dostać rozmaite cuda, jednak nie odcisnęły się one w ludz-
kiej pamięci. Znajoma opowiadała, że po raz pierwszy użyła
dezodorantu jako 12-latka pod przymusem, gdy młoda wycho-
wawczyni na koloniach z racji awarii wodociągu w ośrodku
kolonijnym poleciła wszystkim dziewczynkom zaopatrzyć się
w tenże. W kiosku było kilka do wyboru! Znajoma wybrała
„Fantazyjny” w liliowym pojemniku z jakąś secesyjną nimfą.
Pachniał... no, tak jakoś fantazyjnie. Przez długi czas dostępny
był siermiężny dezodorant Basia – zielony płyn w szklanej bu-
teleczce i o zapachu, którego może lepiej nie pamiętać.
Wśród mydeł nie było szaleństw. Niektórzy zapamiętali mar-
kę Tukan, inni niosącą marzenia o wielkim świecie For You,
lecz wątpię, czy ktoś potrafiłby dziś opisać, czym się od siebie
różniły. Lubiano łagodniejsze mydła dla dzieci – Kajtek, Jacek
i Agatka, Bambino. Dziś w internecie można znaleźć fotografie
mydeł z dawnych lat – były wśród nich m.in. Lawendowe oraz
Oliwkowe z alantoiną. Opakowania szarobure, bez kapitali-
stycznego blichtru, ale zawartość przyzwoita.
Peerelowskie dzieci pamiętają dość smaczną pomarańczową
pastę do zębów w tubce drukowanej w kolorowe zwierzątka
albo późniejszą – Biały Ząbek. Dorośli mogli wybierać między
pastami Lechia, Nivea, Colodent (marka przejęta później przez
Colgate), a także świeżą bułgarską Pomorin. Czy były gorsze
niż zachodnie? Chyba nie, ale na pewno mniej wydajne. Kole-
żanka doznała kiedyś szoku, widząc na letnim obozie Amery-
kankę z milimetrem kwadratowym pasty na szczoteczce – gdy
tymczasem past peerelowskich trzeba było nakładać na całą
jej długość. „Ależ dusigrosze z tych Amerykanów” – pomyślała.
Zmieniła zdanie, gdy sama spróbowała – amerykańska pasta
pieniła się 10 razy bardziej od polskiej.
|
|
Pachniesz? Być może...
Gdyby dziewczyna z PRL-u trafiła do dzisiejszej perfumerii, choć-
by Douglasa, doznałaby zawrotu głowy. Wybór perfumw PRL-u
nie był porażający, na dodatek nie istniała sztuka PR, a ówcześni
spece od handlu nie słyszeli o tym, że sprzedawanie perfum to
sprzedawanie marzeń. Kupowało się więc perfumy zazwyczaj
w kiosku, gdzie od ręki można było zaopatrzyć się w 7 kwiatów,
Być może... i Zaczarowaną Dorożkę (spory flakon w dużym karto-
niku z dorożką). Miłośniczki „ogórów” i innych infantylnychwoni,
na które moda rozpętała się w latach dziewięćdziesiątych i w zasa-
dzie niewymiera do dziś, byćmoże nie umiałyby ich docenić, były
to jednak bardzo przyzwoite kompozycje, które w ślepym teście
na pewno nie ustąpiłyby diorom i chanelom (zresztą szyprowa
woda Być może... była skomponowana właśnie w stylu klasycznej
Miss Dior – lecz nie nowej, cukrowanej Cherie). Luksusową wodą
na miarę tamtych czasów była kwiatowa Pani Walewska, zain-
spirowana filmem
Marysia i Napoleon
z Beatą Tyszkiewicz i Gu-
stawem Holoubkiem, w eleganckim flakonie ze złotą zakrętką,
przypominającym późniejsze granatowe flakony Guerlaina. Ach,
i Pani Walewska – jak na produkt luksusowy przystało – nie była
odosobniona, linia obejmowała również krem.
Kogo było stać, ten w zapachy zaopatrywał się w Peweksie.
Zazwyczaj były to wonie z niższej i średniej zachodniej półki,
np. marki Coty (najpopularniejsze było Masumi) czy Yardley.
Dla mężczyzn krakowska spółdzielnia Florina produkowała
szykowną wodę kolońską Prastara, na bazie rzeczywiście
prastarej receptury (z XVII wieku), ciekawie opakowaną
w wiklinową plecionkę, niczym butelka czegoś mocniejszego
albo obecnie wody Johna Varvatosa. Kto dziś to przebije?
I dlaczego Bielenda, która wykupiła Florinę, sprawiła, że
produkt znikł z rynku? Może był za dobry?
|
|
Żyj kolorowo i salonowo
Niekwestionowanym potentatem szminkowym była Celia. Po-
lki mogły używać całej palety barw i to nie tylko pomadek kla-
sycznych, ale i perłowych, a nawet lśniących transparentnych.
Swego czasu hitem były pomadki utleniające, np. zielone, które
po nałożeniu na usta zmieniały kolor na malinowy. Cienie do
powiek Finezja wychodziły nie tylko w pojedynczych opako-
waniach, ale i w całych paletkach. Co do jakości – trudno mi się
wypowiadać, sądząc jednak po paniach nauczycielkach, z któ-
rych część gustowała w błękitach, część w zieleniach, a część
w beżach, wnioskuję, że cienie na pewno trzymały się kilka
godzin, przynajmniej do zakończenia lekcji, a miewały rozma-
ite natężenie, od przydymionych do nasyconych.
Polki lubiły odwiedzać gabinety kosmetyczne nie mniej niż
dzisiaj. Sieć swoich luksusowych jak na tamte czasy przybyt-
ków miała Pollena – która zresztą regularnie pojawiała się
w tej roli w polskim filmie, jak choćby w
Dzięciole
czy serialu
07
Zgłoś się
– resztę rynku zagospodarowały gabinety osiedlowe.
Do pani Teresy nieopodal mojego rodzinnego domu chodziły
wszystkie panie i dziewczynki z okolicy. Była słusznej postury
i nieraz wprost kładła się swoim ciałem na klientce, nikt jednak
nie narzekał. Bywało gorzej. Znajoma, regularnie korzystają-
ca z zabiegów oczyszczania w pobliskim gabinecie, ma do dziś
podziurawioną skórę na skroniach – tak umiejętnie zajmowała
się jej nastoletnim trądzikiem lokalna specjalistka. Dermatolog
oferował jedynie maść cynkową.
|
|
Wiatr zmian
Zaczął wiać w ostatniej dekadzie komunizmu. Zapoczątkowa-
ła go moda na Zielone Jabłuszko, która wybuchła jakoś akurat
w karnawale Solidarności. Chodzi oczywiście o mydła o zapachu
Zielone Jabłuszko sprowadzane pokątnie z Niemiec. Już wkrótce
zaczęło się nieśmiało rodzić dzisiejsze imperium Dr Irena Eris.
Na początku lat osiemdziesiątych odważna farmaceutka porzu-
ciła pracę w Polfie i w skromnych warunkach zaczęła kręcić kre-
my (na początku tylko jeden jedyny). Po ten krem wWarszawie
ustawiały się wówczas długie kolejki, najwyraźniej Polkom nie
wystarczał już krem tłusty, półtłusty i Nivea. Dzięki poluźnieniu
przepisów prawa gospodarczego zaczęły działać tzw. spółki
joint
venture
, tj. z kapitałem zagranicznym.